Jest jednak i drugi potok dyskusji – stricte ekonomiczny. Zasadniczo zawęża się do dyskusji czy bardziej istotne jest ograniczanie kosztów transakcyjnych związanych z wahaniami kursowymi, czy też ważniejsza jest samodzielna polityka monetarna. To oczywiście zależy od okoliczności, które mogą się zmieniać – faktem jest jednak, ze korzyści z wyeliminowania kosztów transakcyjnych są ciągłe zaś niezależna polityka monetarna przydaje się czasami. Co więcej analiza danych historycznych pokazuje ze nasza polityka monetarna jest zasadniczo zsynchronizowana z polityką monetarną trefy euro, zaś kurs nie wychodzi z dość wąskiego pasma wahań. Właściwie od dłuższego czasu de facto jesteśmy w strefie euro – tylko bez wielu korzyści jakie formalna przynależność przynosi. Oczywiście nie oznacza to, że w przyszłości warunki się nie zmienią i własna polityka monetarna nie okaże się korzystna, ale nasze zintegrowanie z gospodarką Niemiec poddaje taką hipotetyczną sytuację w poważną wątpliwość. Warto też pamiętać, ze nieodpowiedzialna polityka monetarna narażona na naciski lokalnych polityków może też sporo zepsuć, a pokusy rządów by finansować deficyt budżetowy przez bank centralny zawsze są silne (wszyscy pamiętamy Andrzeja Leppera). Nożem możemy ukroić chleb albo poderżnąć sobie gardło. Wraz z co raz trudniejszą sytuacją finansów publicznych takie zakusy mogą być u nas co raz silniejsze.
Stefan Kawalec i Ernest Pytalrczyk w swojej książce „Paradoks euro” – starają się wprowadzić do tej dyskusji jeszcze jeden element – politykę kursową. W mojej ocenie dość nieudanie – i to bynajmniej nie z powodów błahych. Autorzy do sprawy podeszli poważnie i oczywistych błędów merytorycznych jest w niej bardzo mało (stwierdzenie, że angielski to język urzędowy USA to jeden z takich wypadków przy pracy). Jest sporo stronniczości w doborze przykładów w szczególności wychodzenia z kryzysów, a także w strategicznym pomijaniu słabości argumentów (a właściwie tylko ich zaznaczaniu bez dalszego rozwinięcia), ale to nie jest największy problem tej książki. Bowiem wedle autorów:
Kurs walutowy jest jak przerzutka w rowerze
Zasadniczo wedle nich kraj może łatwo odzyskać konkurencyjność międzynarodową poprzez dewaluację. Prowadzi to do obniżki krajowych płac z punktu widzenia wymiany międzynarodowej bez ich nominalnego spadku, co jest politycznie łatwiejsze do przyjęcia. Gdyby Grecja mogła zdewaluować swoją walutę to już by odzyskała konkurencyjność. Brzmi to jak ekonomiczne panaceum – i często tak dewaluacja jest przedstawiana, ale:
1. Niewiele krajów prowadzi aktywną politykę kursową. Większość państw – w tym Polska – działa w reżimie kursu płynnego co oznacza, że rządzi nim rynek. Więc przerzucanie przerzutek nie następuje wedle potrzeb kraju tylko według uznania rynków. Teraz proszę sobie wyobrazić jak się jedzie kolażowi, któremu przerzutki przeskakują losowo. Jak wielokrotnie pokazują w swej książce autorzy spadek wartości złotego podczas ostatniego kryzysu bardzo nam pomógł. Zapominają jednak dodać, że w tym samym czasie wzrost kursu franka bardzo zaszkodził Szwajcarom. Ot pech. Ale nikt nie powiedział, że następnym razem pecha nie będziemy mieli my. Wydaje się bowiem, że autorzy mylą pojęcia deprecjacji (czyli rynkowego spadku wartości waluty) i dewaluacji (czyli urzędowego obniżenia tej wartości).
Oczywiście można włączyć w tą dyskusję interwencje rynkowe Banku Centralnego – te jednak bywają punktowe w momentach kryzysowych – i to zwykle w kierunku wzmocnienia, a nie osłabienia wartości waluty. Obserwowaliśmy też co prawda długotrwałą grę na osłabienie waluty w wykonaniu banku centralnego Szwajcarii, ale choć teoretycznie można to robić w nieskończoność, to jednak potencjalne konsekwencje takiego działania mogą być katastrofalne. Dlatego też banki centralne unikają długotrwałych interwencji ze strachu przed wyczerpaniem rezerw walutowych (jak ostatnio Rosja), czy impulsem hiperinflacyjnym (Szwajcaria). Innymi słowy w reżimie płynnych kursów argument autorów nie ma najmniejszego sensu nawet uwzględniając rolę banków centralnych. Tymczasem przejścia na kursy sztywne autorzy nigdzie nie postulują (szczególnie że jest to niemal równoznaczne z przejściem na euro).
2. To przerzucanie przerzutek brzmi bardzo niewinnie. Autorzy w jednym zdaniu zauważają jednak, że niewinność ta jest jednak pozorna – niestety na tym poprzestają. I o ile spadek kursu może amortyzować pewne szoki (zwłaszcza zewnętrzne) o ile nastąpi we właściwym czasie to ma wiele innych konsekwencji.
– Kraje tracą swoją konkurencyjność z określonych powodów – najczęściej strukturalnych. By być znowu konkurencyjne muszą przebudować swoją gospodarkę – co boli i jest niepopularne. Trzeba to jednak zrobić. Recesja w Grecji wynika właśnie z takiej przebudowy, która trwa. Sektory nierentowne trzeba zamknąć, muszą powstać nowe firmy, a ludzie się przekwalifikować. Innymi słowy muszą nastąpić zmiany w realnej gospodarce by odzyskała ona konkurencyjność – nie wystarczą finansowe sztuczki z dewaluacją. Bowiem czasowo powoduje ona zamaskowanie problemów strukturalnych poprzez chwilowo odzyskaną konkurencyjność. Ulga dewaluacji powinna być wykorzystana do reform – niestety prawie nigdy tak się nie dzieje i dochodzi do kolejnych jej rund poprzedzonych falami inflacji, gospodarka zaś pozostaje strukturalnie niewydolna. Co ciekawe ponoszony wielokrotnie przykład spadku wartości złotego na początku kryzysu nie ma nic wspólnego z utraconą przez Polskę konkurencyjnością. Był to problem warunków zewnętrznych, a nie problemów strukturalnych. Dla tego przykład Polski i Grecji nie jest porównywalny.
– Dewaluacja to obniżenie nie tylko lokalnych płac, ale także całego majątku krajowego. Dewaluacja o 20% to obniżka płac o 20%, ale też wartości firm o tyleż. Zagraniczny inwestor o tyle taniej może kupić krajowe firmy, nieruchomości etc. Stanowi on de facto dotację z majątku krajowego w kierunku konsumentów i inwestorów zagranicznych. Mówiąc więc o dewaluacji warto wspomnieć nie tylko o płacach i handlu (flow), ale także o majątku (stock). O tym jednak autorzy zapominają. Wskazując na greckie problemy nie mówią wiele o tym, że dzięki brakowi dewaluacji Grecja przechodzi konieczne braki strukturalne (co trwa i jest bolesne), to jeszcze chroni wartość wielu aktywów.
Zatem wrzucanie kwestii polityki kursowej do dyskusji o euro nie wydaje się zasadne, tymczasem dla autorów jest to główny powód do jej rozwiązania. Sami nawet dają na to dość pomysłowy przepis. Wyrzucenie najsłabszych krajów jest o tyle problematyczne, że mieszkańcy takiego kraju wytransferowaliby możliwie dużo gotówki za granicę lub trzymaliby gotówkę by jak najmniejsza kwota została przeliczona na nową walutę (która natychmiast straci na wartości). Autorzy więc proponują by ze strefy najpierw wychodziły kraje najsilniejsze – jako pierwsze Niemcy. Nowe marki przysługiwałyby tylko Niemcom trzymającym pieniądze w niemieckich bankach. Nowe marki natychmiast umocniłyby się, a euro osłabiło. Plan wydaje się sensowny – tak długo jednak, aż nie weźmie się pod uwagę, ze w grę wchodzą jeszcze inne waluty. Stojąc przed takim problemem mieszkańcy strefy euro będą uciekać w dolary by zabezpieczyć się przed nieuchronnym spadkiem wartości euro. Taki masowy ruch mógłby wręcz wywołać spadki wartości kursu zanim sam proces zostanie zainicjowany.
Wydaje się zatem, że kwestie monetarne pozostają jedynym istotnym argumentem przeciw euro. Zaś proponowane reformy – w tym wspólny budżet w dużej mierze rozwiązują główne zastrzeżenia. Co jest kolejnym powodem do tego by do strefy euro wchodzić jak najszybciej. Wejście do mocno zintegrowanego eurolandu może się bowiem w przyszłości okazać znacznie większym wyzwaniem niż wejście do samej Unii. A ten pociąg niestety odjeżdża – i to bez nas.