Szczególnie, że PiS szumnie zapowiadający bardzo pilne przyglądanie się procesowi wyborczemu nie jest w stanie wskazać uchybień w procesie na szeroką skalę. No to albo mężowie zaufania PiS dają się oszukiwać jak dzieci – co niezbyt dobrze świadczy o kadrach tej partii, albo po prostu takich nieprawidłowości na dużą skalę nie odnotowano.
Oskarżenia o fałszerstwo bazują zatem na poszlakach statystycznych. Słabych.
Najważniejszą podnoszoną kwestią jest tu rozbieżność pomiędzy sondażami, a końcowymi wynikami. Przyjrzyjmy się mu z punktu widzenia statystyki.
Po pierwsze rozbieżność mamy tu nie między sondażami, a tylko jednym sondażem. Jakikolwiek błąd metodologiczny w przeprowadzonym sondażu musiał prowadzić do rozbieżności – a o taki błąd nie jest trudno. Zresztą szaleństwem jest twierdzenie, że sondaż bazujący na próbce (i to niedoskonałej bo nie próbce kart do głosowania, a deklaracji ludzi wychodzących z lokalu – co niesie inne problemy) jest bardziej wiarygodny niż zliczenie głosów. W takiej sytuacji zawsze szuka się błędów w sondażu, a nie w przeliczeniu głosów. Tego typu poszlaka mogłaby zawierać jakąkolwiek (choć i tak słabą) wartość dowodową, gdybyśmy mieli pięć sondaży, przeprowadzonych niezależnie i niezwykle ze sobą zgodnych. Opieranie się na jednym to nieporozumienie.
Szczególnie, ze sprawa jest skomplikowana i o pomyłkę nietrudno. A do pomyłek, choć nie wprost, IPSOS się właściwie przyznaje. Analityk IPSOS stwierdza, że jest zaskoczony rozbieżnościami, bo zastosowano metodę taką jak przy wyborach parlamentarnych – która wtedy świetnie się sprawdziła i uzyskano świetne odwzorowanie całej Polski. No tak tylko, że wybory parlamentarne to zupełnie inna historia niż wybory samorządowe.
Posłużmy się przykładem. Ile osób należy odpytać by uzyskać prognozę o średnim błędzie 3% do parlamentu? Około 1067. A ile osób należy odpytać by uzyskać podobną prognozę do sejmiku wojewódzkiego? I tu zaskoczenie – 1067. Zatem by zrobić sensowny sondaż do wyborów samorządowych na poziomie sejmików trzeba odpytać szesnaście razy więcej osób! A i to nie wszystko. Nie można odpytywać po prostu więcej ludzi tylko należy odpytywać także w różnych miejscach. Nie wystarczy po prostu zapytać więcej osób. Trzeba zapytać ich w większej ilości miejsc. Nie wystarczy odtworzyć w próbce Polskę – trzeba odtworzyć każde województwo – uwzględniając jego specyfikę (godziny głosowania, frekwencję).
To wszystko trzeba zrobić by sondaż był sensowny, a co jeszcze trudniejsze trzeba przekonać zlecających, ze za sondaż należy zapłacić 16-20 razy więcej. To ostatnie to zadanie nie do wykonania – szczególnie w warunkach kiedy wszystkie poważne media w ramach oszczędności zrzuciły się na jeden sondaż zamiast kupować swoje własne – jak się okazało ze szkodą dla demokracji.
No ale to tylko początek kłopotów. Tradycyjnie liczba nieważnych głosów w wyborach samorządowych przekraczała 10%. W ostatniej odsłonie jest rekordowa, ale nie porażająca na tle przeszłych danych. To tez może mieć zasadniczy wpływ na wynik sondaży i musi zostać uwzględniony. Aplikowanie metodologii z wyborów parlamentarnych, gdzie odsetek głosów nieważnych jest kilkukrotnie niższy to znowu duża pomyłka.
Wyraźnie zatem próba opierania argumentu o fałszerstwie na rozbieżności wyników i sondażu to, albo wyraz braku kompetencji, albo złej woli. Co nie zmienia faktu, że konieczne jest przeprowadzenie analizy głosów nieważnych. Jeżeli gro z nich to głosy gdzie nie zaznaczono żadnego kandydata to argument o fałszerstwie bazująca na wysokim odsetku głosów nieważnych tez weźmie w łeb. Krzyżyk bardzo trudno z kartki wywabić, zaś dosypanie pustych głosów do urn nie zmieniłoby wyników. Takiego rozwiązania się zresztą spodziewam jako, że w poprzednich wyborach taki powód nieważności głosów dominował w przytłaczającej większości przypadków. Na tą analizę przyjdzie jednak nam jeszcze chwilę poczekać. Tymczasem warto wysłać do lamusa domorosłych statystyków.