Warunki w jakich człowiek formatuje swoje myślenie są niezwykle istotne – i choć wszyscy to wiedzą ten fakt jest zwykle niedoceniany. Sam wielokrotnie zmagałem się ze swoimi w tej kwestii ograniczeniami i wiem, że to proces długotrwały i bolesny. Jednak efekty zdecydowanie warte są wysiłku. Szczególnie jeśli dotyczy bezsensownych ograniczeń naszej wolności, które być może kiedyś dawno miały jakiś sens – dziś zaś trwają siłą inercji, niekwestionowane ze względu na lata przyzwyczajeń. Obowiązek meldunkowy to jeden z takich reliktów, który nie bardzo wiadomo czemu ma służyć, jest zupełną fikcją, a jednak pozbyć się go nie sposób.
Ostatnio doszedłem do wniosku, że kolejnym takim przypadkiem jest instytucja zwana prawem jazdy, przede wszystkim w zakresie samochodów osobowych. Zastanowiwszy się trochę nad tym tematem wydaje się, że jest to dokument zasadniczo do niczego nie potrzebny, służący jedynie utrzymaniu dziesiątek WORDów i ich oddziałów oraz setek firm szkoleniowych. A wystarczyłoby nadać wszystkim pełnoletnim obywatelom – wraz z wydaniem dowodu osobistego prawo do prowadzenia samochodu by dokonać znaczących oszczędności po stronie administracji rządowej, a przede wszystkim po stronie obywateli. Biurokracja sprowadzałaby się do prowadzenia ewidencji osób, którym prawo do prowadzenia samochodu odebrano.
Jednak takie pomysły spotykają się ze znaczącym oporem nawet u osób uznających się za liberałów. W kilku rozmowach na ten temat nabyłem nawet łatkę skrajnego liberała, prawie anarchisty. Jako kontrargument przedstawiana jest wizja dróg opanowanych przez osoby zupełnie nie potrafiące jeździć, zaś liczba wypadków wzrasta niepomiernie (tak jakby przy dzisiejszym systemie wszyscy jeździli profesjonalnie, zaś pod względem śmiertelności nie bylibyśmy na niechlubnym czele rankingów). No ale każde zastrzeżenie trzeba rozważyć. Popatrzmy zatem na statystyki:
W danych za rok 2012 widać, że najczęściej wypadki powodują osoby w wieku 18-24 lata – 17,3 wypadków na 10 000 osób w tym wieku. Następna w kolejności grupa wiekowa 25-39 ma ten wskaźnik o ponad 30% niższy. Wniosek: przejście kursów i zdanie egzaminów nie daje wiedzy i umiejętności potrzebnych do bezpiecznej jazdy. Umiejętności te nabywa się z praktyką, a i to dość powoli. Kontrargument może brzmieć – bez egzaminów byłoby jeszcze gorzej! Jednak dowody pośrednie temu zaprzeczają. Pomimo złagodzenia wymogów co do egzaminu (mniejsza liczba manewrów na placu) liczba wypadków w ostatnich latach spada zamiast rosnąć.
Dowodów w statystyce możemy znaleźć więcej. Około 20% wypadków nie powstaje z winy kierującego – żadne egzaminy i kursy wstępne tutaj nie pomogą – chyba że chodzi o umiejętności eksperckie, których przecież kursant nabyć nie ma szans. Z pośród wypadków powodowanych przez kierowcę zaś prawie 35% wynika z niedostosowania prędkości do warunków drogowych i niezachowania odpowiednich odległości miedzy pojazdami. Kolejne 25% to nieustąpienie pierwszeństwa. Do tego doliczyć trzeba wypadki spowodowane pod wpływem alkoholu – kategoria tez nijak od przeszkolenia niezależna.
Tymczasem kursy prawa jazdy skupiają się na podstawach obsługi pojazdu i manewrowaniu: parkowaniu tyłem, zatoczce i tym podobnych – kwestiach które zasadniczo można przećwiczyć z tatą albo wujkiem. Na zdrowy rozsądek mogą mieć one wpływ na zmniejszenie ilości zarysowań samochodów na parkingach, ewentualnie drobnych stłuczek, ale nie poważnych wypadków. Żadna ilość kursów i egzaminów nie powstrzyma młodego człowieka przed wciśnięciem pedału gazu „do dechy”. Tymczasem wyjazdy „na miasto” służą przećwiczeniu tras egzaminacyjnych, a sprawdziany z teorii służą też głównie opracowaniu metod zdania testu, a nie znajomości przepisów.
Na koniec zaś statystyka porównawcza – w USA gdzie zdobycie prawa jazdy jest czystą formalnością zajmującą 2 godziny, a żadne kursy nie są wcześniej wymagane liczba wypadków śmiertelnych na drogach na 100 000 mieszkańców jest niższa niż u nas. Więc chyba sedno problemu leży zupełnie gdzie indziej – po co zatem się męczyć?