Firma ucieka z Polski przed podatkami. Nazywa się to optymizacją podatkową – czyli, nie używając eufemizmów minimalizowaniem podatków, działając jednak w granicach prawa (choć często na jego obrzeżach). Wywołało to falę oburzenia – z nawoływaniem do bojkotu produktów firmy włącznie. W końcu to wysoce niepatriotyczne, samolubne itd. itp. Ciekawe jak patriotyczne jest przerzucenie się na produkty obcych firm, które podatków nigdy w Polsce nie płaciły i tu nie zatrudniają?
Zresztą to oburzenie jest dość zabawne jakby patriotyzm gospodarczy równał się maksymalizacji płaconych podatków. Jeśli tak, to bardzo niepatriotycznym z mojej strony było wnioskowanie o zwrot VAT od zakupionych materiałów budowlanych i rozliczanie podatków wspólnie z żoną. Przecież powinienem wybrać metodę dla siebie jak najbardziej niekorzystną! Ciekawe ilu z organizatorów protestu dokonuje tak heroicznych poświęceń dla ojczyzny.
Sednem problemu nie jest tu jednak w pełni racjonalna decyzja LPP, która nie mogła być inna na konkurencyjnym rynku, gdzie rywale taką optymalizację przeprowadzili już dawno. Problemem jest konstrukcja systemu podatkowego, który pozwala w łatwy sposób na zmianę miejsca płacenia podatków. Zresztą to nie tylko problem nasz – ale światowy. Gotowych rozwiązań na to by związać strumień podatków z miejscem prowadzenia działalności brak, ale pomysły są. Zwykle oscylują one w kierunku podatków obrotowych, które niestety też posiadają swoje problemy.
Płacenie podatków wyższych niż to konieczne jest przejawem heroizmu, głupoty, braku możliwości lub wiedzy. I tu dochodzimy do punktu, w którym ta historia jest ważna dla przedsiębiorców. Dwa miliony małych polskich firm musi utrzymywać nasz budżet, kiedy duże i wielkie korporacje nie musza tego robić. Nie dość, że mogą przytłoczyć samym swoim rozmiarem, to jeszcze podlegają znacznie mniejszym obciążeniom. Nie wspominając nawet o tym, że posiadają armie specjalistów by poradzić sobie z każdym idiotyzmem wyprodukowanym przez naszą legislaturę. Tymczasem polscy przedsiębiorcy lokalnie zatrudniają, lokalnie płacą podatki i nie przenoszą produkcji do Chin.
Sytuacja, w której słabszy jest bardziej obciążony nie należy ani do przyjemnych, ani do sprawiedliwych. Trudno się zatem dziwić, że jak tylko nieco podrosną jak najszybciej starają się wyrwać z tego piekiełka. To czyn naturalny, a nie budzący zgorszenie. Zgorszenie budzi sytuacja, w której nasze władze traktują najaktywniejszych obywateli w sposób, który taką ucieczkę wymusza. I nie chodzi tu nawet o wysokość stawki podatkowej, która w naszym kraju nie jest porażająca.
Istotą jest opresyjny charakter naszego fiskalizmu. Zbiurokratyzowany, nastawiony na wyciąganie maksimum pieniędzy bez oglądania się na sensowność działań. Kontrole skupione na dokumentach, a nie rzeczywistości wychwytują drobne pomyłki i niedopatrzenia, często niezawinione, a wynikające z niejasnych przepisów. Tymczasem kolejne wielomilionowe afery pasą się na niejasnych przepisach, często przy współpracy urzędników – co udało się wykazać choćby ZPP, szkoda, że sprawa się przedawniła. Dorzućmy do tego setki obowiązków sprawozdawczych, idiotyczne wymagania co do ewidencji (jak choćby najnowszy pomysł – obowiązkowa kilometrówka dla każdego samochodu osobowego w firmie) i przepisy zmieniające się co kwartał.
Nie pozostaje nic innego jak zacytować Miltona Friedmana, który w odpowiedzi na pytanie jak przyciągnąć do Polski kapitał zagraniczny odpowiedział: „Polska nie musi i nie powinna stosować żadnych zachęt i przywilejów dla zagranicznych inwestorów. Stwórzcie dobre warunki dla własnych przedsiębiorców to ci pierwsi sami przybiegną”. Dziś mamy takie warunki, że uciekają nawet lokalni. I trudno im się dziwić.